"Proste rezerwy rozwojowe nam się wyczerpują, dług publiczny rośnie i w pewnym momencie nie będziemy już mogli opierać naszego rozwoju na konsumpcji i eksporcie" - mówi prof. Krzysztof Piech w wywiadzie dla Bankier.pl. Ekspert podkreśla, że mimo to Polska nie stawia na innowacje i rozwój biznesu, tylko przerost biurokracji. Co proponuje, by odwrócić ten trend i czy to realne?


Michał Misiura, Bankier.pl: W Polsce mówimy dużo o czerpaniu lekcji z wojny na Ukrainie. Możemy nauczyć się od niej czegoś o innowacyjności?
Prof. Krzysztof Piech: Odwróciłbym pytanie: co by się stało, gdyby na Ukrainę przenieść polski system wspierania start-upów i innowacji? Ile firm od dronów czy łączności, by powstało? Niewiele. Przepisy zdusiłyby przedsiębiorczość potrzebną w sytuacji zagrożenia. Ukraina robi odwrotnie: pisze prawo pod potrzeby rynku, a nie ze względu obawy urzędników. Wprowadziła ramy dla aktywów wirtualnych i reżim podatkowy Diia City ze znacznymi preferencjami: 5% PIT dla specjalistów IT, zryczałtowane składki społeczne, 9% podatek od wypłaconego kapitału. Stworzyło to jedne z najkorzystniejszych warunków podatkowych w Europie. Nie ograniczono się do dosypywania publicznych pieniędzy, jak to robi się u nas.
Ukraina postawiła na swobodę działania, eksperymentowanie i kalkulowane ryzyko. W kluczowych sektorach cyfrowych staje się jednym z najnowocześniejszych krajów. Od lat ma świetnych informatyków, a diaspora utrzymuje silne więzi z krajem i napędza gospodarkę. To z tego warto brać lekcje. W efekcie Ukraina zajmuje 1. miejsce na świecie w Global Crypto Adoption Index firmy Chainalysis, co pokazuje skalę adopcji rynku krypto. Rozumieją, że innowacyjność to też droga do bogacenia się i nie boją się podejmować ryzyka.
I czerpiemy od nich te lekcje?
Nie.
Dlaczego?
Wciąż pokutuje przekonanie: “jesteśmy w Unii, jesteśmy bogatsi”. Tymczasem Ukraina, przechodząc przez piekło, wypracowała rozwiązania, które są naprawdę bardzo dobre i w coraz większym stopniu znajdują międzynarodowe uznanie.
Pod koniec września we Lwowie odbyły się duże targi zbrojeniowe. Wiele startupów, przedstawiciele funduszy, mnóstwo gości z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych. Polska reprezentacja była skromna.
Tak to niestety wygląda i nie jest to sytuacja jednostkowa, ale trend - patrząc na przykład na nasze doświadczenia z odbudowy Iraku. Gdy sytuacja na Ukrainie się ustabilizuje, kraj ten może stać się jednym z największych producentów nowoczesnych rozwiązań militarnych na świecie. Z naszej perspektywy, to drzwi, które są dla nas otwarte, ale przez które mało kto w ogóle chce przejść. Mając kraj, w którym bezpiecznie możnaby produkować drony i inne rozwiązania militarne przy silnej diasporze ukraińskiej, mogliśmy w Polsce zbudować zaplecze wytwórcze i miejsce, z którego eksportuje się broń przetestowaną w warunkach bojowych na Ukrainie, później do innych krajów. Brakuje nam jednak skuteczności w takim działaniu.
To tylko kwestia chęci, czy są też systemowe przeszkody?
Kilka miesięcy temu rozmawiałem z byłym ambasadorem zaangażowanym w odbudowę Ukrainy. Na pytanie o polskie przygotowania usłyszałem, że tworzymy urząd do przetargów publicznych, który będzie zatrudniał kilka osób. I tyle. Tymczasem państwa, które realnie wchodzą w odbudowę, uruchamiają pełny pakiet: gwarancje i ubezpieczenia eksportowe wraz z kredytami kupieckimi i dopłatami do odsetek, gwarancje inwestycyjne, ubezpieczenia dla firm od ryzyk politycznych i wojennych dla towarów poza linią frontu, gwarancje portfelowe, dopłaty do odsetek granty i pomoc techniczną, nie mówiąc o stałych mechanizmach kojarzenia biznesu. Taki zestaw mają dziś m.in. Niemcy (system osłony eksportu do Ukrainy) i Wielka Brytania w postaci mechanizmu UE Export Finance. Polska powinna już od dawna przygotowywać takie instrumenty. Ponadto, powinna przeprowadzić emisję obligacji reparacyjnych dla Ukrainy, których koncepcję opracowałem.
Widząc to, jako zwykła osoba prywatna skontaktowałem się z szefami banków - polskich i ukraińskich, proponując stworzenie systemu wsparcia kredytowego dla finansowania wspólnych projektów polsko-ukraińskich. Kończyło się jednak na deklaracjach, działaniach ostrożnościowych - a nie na działaniach biznesowych i podejmowaniu ryzyka. Do tego brakowało nie tyle zielonego światła, co nacisków ze strony rządu na - w dużej mierze państwowe - banki, by szły w tym kierunku. W krajach anglosaskich ścisła współpraca rządu z biznesem jest normą i oczekiwaniem. U nas jest od wielu lat wzajemna nieufność.
Spójrzmy na składy delegacji: ilu bierze w nich udział kluczowych przedsiębiorców, a ilu urzędników? Tu leży problem. Potrzebna jest zmiana nastawienia: trzeba reagować na potrzeby biznesu. Obowiązkiem administracji jest wspierać polską przedsiębiorczość. Silny sektor prywatny to wyższe dochody, lepsze miejsca pracy i bogatszy kraj, a nie jałowa walka urzędników z biznesem. To powinno się wreszcie kiedyś skończyć: urzędnicy powinni zdejmować bariery, nie je tworzyć.
W deklaracjach prawie każda partia wspiera biznes.
Oczywiście, deklaracje są łatwe. Liczą się jednak realne działania: jaki odsetek aktywności naszych partii politycznych dotyczy wsparcia biznesu, a jaki - innych tematów? Ważna jest intensywność współpracy z sektorem prywatnym, a nie same słowa.
Weźmy przykład początków Internetu w Stanach Zjednoczonych. Badałem ten okres na bieżąco, prowadząc na SGH pierwszy w kraju wykład na temat polityki państwa wobec internetu. Stąd pamiętam zapis, który pojawił się w pierwszym rządowym raporcie w drugiej połowie lat 90. poświęconym temu, jak uregulować ten sektor. Napisano w nim, że trzeba to robić tylko wtedy, gdy rynek o to poprosi, a nie np. wprowadzać ograniczenia handlu elektronicznego, opodatkowywać go czy tworzyć urzędy do składania podań o domeny internetowe, gdzie urzędnicy by sprawdzali, czy danej firmie należy się domena .pl, czy może tylko waw.pl, a może waw.com.pl? Firmy amerykańskie mogły się rozwijać, eksportować swoje rozwiązania i podbijać nimi świat, wspierając rozwój USA. Innymi słowy przyjęto, że najlepsze regulacje to takie, których celowo nie ma. Sam rynek mówił, czego potrzebuje - a państwo na te potrzeby reagowało.
Efekt jest taki, że amerykańskie startupy zdominowały gospodarkę światową w zakresie rozwiązań internetowych i z garażowych firm stały się BigTechami, z których usług korzystają prawie wszyscy. Poza oczywistym dostępem do kapitału, który u nas jest wciąż trudny, korzystały z jednego, ważnego rozwiązania: rynek, na którym działały, nie był przeregulowany. Przyjęto jasną logikę: rynek wskazuje potrzeby, państwo ustala zasady uczciwej gry rynkowej, ale po to, by firmy mogły rosnąć w skali globalnej.
Europa przegrała rywalizację ze Stanami Zjednoczonymi o rynek internetowy. To samo można powiedzieć o kryptoaktywach. Czy ze sztuczną inteligencją czeka nas powtórka?
Niestety tak, zwłaszcza z polskiej perspektywy. Na rynkach krypto mieliśmy bardzo szybki i dynamiczny start. 12-14 lat temu, dzięki inteligencji i odwadze naszych informatyków, byliśmy na trzecim miejscu na świecie; nasz sektor stanowił tyle, co reszta Europy razem wzięta. Udało się przekonać Minister Cyfryzacji do prowadzenia polityki wspierania “przemysłów raczkujących” (infant industries), dzięki czemu rynek się rozwijał, a jednocześnie wypracowaliśmy dla niego - ale w porozumieniu z nim - pionierskie regulacje. Wdrożyliśmy w 2017 roku jeden z pierwszych na świecie (po Japonii i stanie Nowy Jork) rejestr firm kryptowalutowych, gdzie firmy aplikowały do niego, składając pisemne deklaracje, czy nawet zaświadczenia o niekaralności zarządu. Spotkało się to jednak ze stanowczymi działaniami NBP i KNF, które starały się ograniczyć rozwój rynku, wykorzystując wiele instrumentów: od kampanii społecznych z udziałem influencerów, przez naciski na banki do nie otwierania kont firmom, po zawiadomienia do prokuratury. W efekcie większość firm albo zamknęła działalność, albo przeniosła się za granicę. Tylko z tego, jak szacuję, straty dla polskiej gospodarki przekroczyły 100 mln zł - takiej wysokości zresztą były wpływy budżetowe od firm z branży krypto w 2016 roku. Gdy KNF pierwszy raz ostrzegał przed bitcoinem, był on po 2500 dolarów - dziś kosztuje ponad 100 tysięcy dolarów. Ci, którzy posłuchali KNF - znacząco na tym stracili. Zaufanie Polaków do instytucji państwowych w zakresie krypto jest więc bardzo ograniczone.
A teraz wchodzimy w erę AI. Na tym rynku również mamy bardzo mądrych informatyków, co widać chociażby po tym, ilu z nich pracuje w OpenAI, mamy firmę ElevenLabs oraz wybitnych naukowców. Wciąż jednak brakuje strukturalnego wsparcia dla projektów - za to szybko rosną pomysły na nowe regulacje i urzędy. Ten, mający nadzorować AI, ma zatrudniać za dwa lata już nawet 100 urzędników. Co więcej, będą oni kompetencje sięgające nawet wyłączania systemów AI. To są bardzo daleko idące rozwiązania.
Obawiam się więc, że i tę rewolucję prześpimy. Mamy świetne talenty, ale nie potrafimy ich wykorzystać. Część wyjeżdża i już nie wraca, bo w Polsce wciąż brakuje warunków, by własne pomysły szybko wdrażać i testować; nie tylko szybko otwierać, ale i zamykać startupy.
Polacy tworzą chociażby sporą część zespołu OpenAI.
Podobnie jest globalnie: w wielu europejskich firmach IT pracują polscy inżynierowie. Wiele polskich software house’ów pracuje dla firm amerykańskich. W świecie kryptoaktywów Polacy współtworzą liczne projekty - mają opinię jednych z najlepszych programistów na świecie. Ale zwykle są wykonawcami, a nie właścicielami globalnych marek. Przykładowo firma Strategy (dawne MicroStrategy), lider w segmencie Bitcoin Treasury, ma dział IT w Warszawie. Firma ta ma ponad 640 tysięcy bitcoinów i wycenę ok. 90 miliardów dolarów, czyli przykładowo więcej, niż wartość Orlenu, PKO BP, PZU i Pekao razem wziętych.
W konkurencji na kompetencje, zwłaszcza informatyczne, jesteśmy wyjątkowo silni. Znacznie słabiej wyglądamy kapitałowo, rynkowo, marketingowo. Jednak dominujący w Polsce strumień funduszy to środki publiczne, a nie prywatne. W efekcie finansowane są bezpieczne, a nie ryzykowne - projekty. Nie ma wsparcia odważnych, przełomowych pomysłów i jest to w dodatku problem nie tylko nasz, ale i całej UE. Jednak nie wyciągamy z tego wniosków - podążamy za wytycznymi z Brukseli, która od dekad nie radzi sobie ze wspieraniem innowacyjności i przedsiębiorczości. Reguluje butelki plastikowe i zakrętki, ale nie rozwój sztucznej inteligencji czy sektora kryptoaktywów. W efekcie, coraz więcej polskich startupowców zakłada firmy za granicą, budując rozpoznawalność innych krajów.
Co ciekawe, występuje tzw. “paradoks europejskiej innowacyjności”, który potwierdziłem w swoich badaniach habilitacyjnych. Polega on na tym, że im więcej pieniędzy publicznych przeznaczonych na wspieranie innowacji wpływa do danego regionu, tym jego innowacyjność pogarsza się. I choć UE dostrzegła problem braku przełomowych innowacji w Europie i zależności w tym zakresie od USA, to proponuje stare rozwiązanie (tj. program STEP) - chce przeznaczyć na szukanie tych innowacji kolejne pieniądze publiczne, które będą transferowane przez te same instytucje, co dotąd. Tymczasem, patrząc na największe firmy w Polsce odnoszące sukcesy za granicą, trudno w nich o środki publiczne - nie tędy droga.
Deregulacja była w tym roku bardzo modnym hasłem. Udało się nam coś zdziałać na tym polu?
Trochę zrobiono, ale to punktowe ułatwienia, za którymi nie stoi szersza wizja budowy "Polski przedsiębiorczej". Biurokracja narastała latami - z roku na rok coraz więcej osób pracuje w urzędach i tworzą więc kolejne przepisy. Do tego, będąc w UE, importujemy szereg regulacji - niektóre obowiązują u nas bezpośrednio, a niekiedy musimy je dostosować. I wtedy pojawia się kreatywność urzędników: jakie tu jeszcze wymyślić przepisy? Popatrzmy za co urzędnik dostaje wynagrodzenie - nie za aktywne szukanie i eliminowanie przepisów szkodliwych dla firm oraz gospodarki, tylko za tworzenie nowych regulacji. Brak systemowego priorytetu dla przedsiębiorców i innowacji prowadzi do tego, że Polacy coraz częściej zakładają firmy za granicą.
Co pan radzi?
Tak jak i poprzednie takie inicjatywy, obecny zespół do spraw deregulacji to działania ad hoc na zasadzie “pospolitego ruszenia”. Jest teraz wsparcie z samej góry i entuzjazm społeczny, który wygasa. A później działania się kończą. Podobnie jest w Brukseli: wraz z każdą nową kadencją Komisji Europejskiej początkowo przez wszystkie przypadki odmienia się słowo "deregulacja", by później wejść w rutynę i znowu wymyślać nowe przepisy - oczywiście dla bezpieczeństwa obywateli. Ale nie o to chodzi, nie tak buduje się prężną i dynamiczną gospodarkę. Wyobraźmy sobie jaka byłaby przyszłość firm kierowanej przez wieloletniego urzędnika? Rozwijałaby się, podejmując ryzyka czy też kurczowo trzymałaby się przepisów? Popatrzmy na politykę gospodarczą prezydenta Trumpa - stawia przede wszystkim na biznes. Ilu urzędników zabrał na kolację z rodziną królewską w Wielkiej Brytanii, a ilu biznesmenów? A gdyby w podobnej sytuacji była szefowa UE, to kogo by zabrała? A szef naszego państwa? Ten drobny przykład pokazuje priorytety - co jest dla władzy ważne: polityka, układy, urzędy, czy wspieranie biznesu, a przez to - dobrobytu obywateli.
Mamy fundamentalny problem: brak zrozumienia potrzeby podejmowania ryzyka. Tego powinno uczyć się od szkoły podstawowej. Biznes polega na braniu ryzyka. Jeśli urzędnicy dążą do stworzenia Polski czy Europy bezpiecznej, to pytanie brzmi: gdzie w tym jest miejsce na ryzyko i zgoda na jego podejmowanie? To są dwie różne rzeczy. Pamiętam wypowiedź przewodniczącego KNF z zeszłego roku na GPW: stwierdził, że zgodziłby się na zwiększone ryzyko w nowych biznesach, ale jako urzędnik jest ograniczony przepisami. Nic dziwnego więc, że robi to, co uważa za słuszne - ogranicza rozwój rynku, zwłaszcza w jego bardziej ryzykownych sektorach. Bo im są mniejsze, tym mniejsze ryzyko. Ale czy tędy droga? Czy dalsze ograniczanie rynku kapitałowego, giełdy, pomaga polskim firmom?
Działania doraźne (jak grupa pana Brzoski) są potrzebne, ale nie zmienią fundamentalnego nastawienia administracji. Rozwój Polski opiera się obecnie na rezerwach taniej, wykształconej siły roboczej (w tym tej z Ukrainy i Białorusi). Gdy te rezerwy się skończą, a demografia nam nie sprzyja (bardzo niski przyrost naturalny), gospodarka będzie zwalniała. Zanim to się więc stanie, trzeba postawić na innowacyjność. Jednak drobnymi poprawkami się tego nie da zrobić. Konieczna jest rewolucja, najlepiej przy szerokiej, politycznej zgodzie, wyłączająca pewne kwestie ze sporu (jak ma to miejsce w bezpieczeństwie kraju). Innowacyjność to procesy budowane latami: zaufanie do prawa, do instytucji publicznych. Politykom wydaje się, że wystarczy "wrzucić miliard" i wszystko się rozwinie – to nie tak działa.
Dlatego potrzebny jest trwały, nowy urząd o randze zbliżonej do ministerstwa, który prowadzi stałą deregulację i testy regulacyjne dla nowych technologii.
Do tego ma też prawo miękkiego weta, obowiązek poprawiania ustaw pod kątem regulacji w trybie UE+0, prawo do organizowania piaskownic regulacyjnych i konsultowania każdej ustawy będącej na styku technologii, innowacji i konkurencyjności. Kadra spoza korpusu służby cywilnej i rynkowe wynagrodzenia. Tak działa merytokracja w Singapurze, który z biednej wioski rybackiej stał się bogatym krajem o największej, oczekiwanej długości życia. Tam prezydent ma zarabiać tyle, co jego odpowiednik w biznesie - najlepiej opłacany prezes firmy. I taka polityka płacowa schodzi “w dół”. Tam impuls rozwojowy wyszedł z rządu, ale kraj rozwija się nie dzięki państwowym firmom, ale dzięki wolności gospodarczej i biznesowi.
Czy to realne?
Aktualnie mamy do czynienia z dwoma wyróżniającymi się kwestiami regulacyjnymi. Po pierwsze, planowany jest urząd do spraw regulacji AI, który ma zatrudniać więcej osób, niż dotychczasowe Ministerstwo Przemysłu. Polska chce powołać go wbrew trendom widocznym w innych unijnych krajach, gdzie nie tworzono nowych instytucji (z wyjątkiem Hiszpanii). Po drugie, mamy regulacje bardzo dużego rynku kryptoaktywów - 7 milionów Polaków ulokowało na środki warte obecnie ponad 70 mld złotych. Rynek ten wymyka się władzom spod kontroli i nie radzą sobie z nim. Jedyny pomysł, który miały, to - pod pretekstem konieczności implementacji rozporządzenia unijnego - stworzyć bardziej daleko idące przepisy, ograniczające rozwój tego rynku. Tymczasem trendy z USA wskazują, że rozwiązania prorynkowe powinny być zupełnie odwrotne.
Skoro i tak tworzymy kolejne regulacje i nową instytucję, zróbmy to choć raz prorynkowo, by nowe technologie mogły się w Polsce rzeczywiście rozwijać, a nie były ograniczane przez kolejne przepisy. Pomysł stworzenia tego typu urzędu zgłosił podczas pierwszego czytania ustawy o rynku kryptoaktywów poseł Janusz Kowalski z PiS-u. Jednak można go rozszerzyć na wszelkie nowe technologie oraz całość systemu wsparcia biznesu. By wprowadzić w naszym kraju trwałe zmiany, znacząco przyspieszające nasz rozwój gospodarczy, potrzebny byłby ponadpartyjny urząd, z prawem opiniowania każdej ustawy o kompetencjach podobnych do NIK, z prawem miękkiego weta wobec nowych regulacji, mogący tworzyć piaskownice regulacyjne. Urząd, który byłby nadzorowany przez organizacje przedsiębiorców, który walczyłby o proste przepisy, w tym podatkowe, o realną realizację zasady UE+0 oznaczającej brak nadregulacji ponad te, które Unia na nas nakłada. Po to, by za kilkanaście lat Polska była w stanie konkurować z Singapurem, Dubajem czy Estonią w zakresie swobody prowadzenia biznesu i rozwoju nowych technologii.
Powinniśmy wreszcie zrozumieć słabości strukturalne Unii Europejskiej. Jest ona kierowana przez armię urzędników, którzy nie odpowiadają bezpośrednio przed wyborcami i tworzą więc kolejne regulacje dla naszego "bezpieczeństwa". To nie jest właściwa droga. Trzeba pozwolić przedsiębiorcom na podejmowanie ryzyka, bo bez tego nie wzrośnie stopa inwestycji w polskiej gospodarce, która od lat jest zbyt niska i żaden rząd sobie z tym problemem nie poradził. Proste rezerwy rozwojowe nam się wyczerpują, dług publiczny rośnie i w pewnym momencie nie będziemy już mogli opierać naszego rozwoju na konsumpcji i eksporcie, zwłaszcza przy pogarszającej się kondycji głównego naszego partnera handlowego - Niemiec. Musimy pomyśleć o przyszłości - jaki kraj chcielibyśmy mieć za kilkanaście lat: bezpieczny i wolno rozwijający się, czy oparty na przedsiębiorczości, innowacjach - ale bardziej ryzykowny? Ja bym zaryzykował to drugie.
Krzysztof Piech - polski ekonomista, doktor habilitowany nauk ekonomicznych, nauczyciel akademicki. Ekspert w obszarach makroekonomii, finansów, innowacji i zarządzania. Od 13 lat związany z rynkiem kryptowalut, jeden z czołowych specjalistów blockchain w Polsce. Współpracownik i współtwórca startupów oraz były kierownik inkubatora i akceleratora technologii blockchain.